Artykuł napisany przez Marka Potempskiego opisujący

przygody pierwszego dnia pobytu w Indiach (2009)

 

Uwaga:

zamieszczone zdjęcia służą jedynie do wprowadzenia czytelnika w nastrój tamtych czasów i miejsca

 

 

An article published by Marek Potempski describing a real situation having place while his visit to India.

 

Attention:

the pictures placed on this page are ment to create a climate of those times and time.

India by Wikipdia

Marek in Karachi

Kaboluzaurus -member of the Art Portal

Attack on the King's Residency in Afghanistan

Goa by Onet Travel

Opowiadanie to zostało już wcześniej opublikowane w portalu Ręka Dzieło

Poczytaj również inne pasjonujące opowiadania.

Oferta

Potempski's visites to India

India - Goa Beaches by Kabulozaur

Zaczął się komfortowo na pokładzie super nowoczesnego Airbusa linii Emirates. Kiedy wyładowaliśmy w Mumbaju mój entuzjazm do dobrze zapowiadającej się podroży spowodował, że zamiast, jak pierwotnie planowałem zostać kilka dni w mieście, postanowiłem od razu lecieć na Goa.
Mumbaj, przez okna samolotu nie wyglądał ani trochę zachęcająco. Z góry widziałem połacie przylegających do siebie slumsów i lepianek, pokrytych falista blacha czy eternitem, takich jak te w New Delhi, w pobliżu, których kiedyś obrzucono mnie kamieniami. Nie chciałem, więc zagłębiać się w miasto. Czułem, że ono nie będzie mi przychylne, a ja, będę musiał dużo wydać na taksówki i hotele.
Kupiłem więc bilet na Goa, żeby znaleźć się tam jak najszybciej. Poprzedniej nocy w ogóle nie spałem i ze zmęczenia nie myślałem już całkiem rozsądnie i zamiast zapłacić za bilet kartą, pozbyłem się większej części mojej gotówki. Chciałem jednak mieć solidną ilość rupii po wylądowaniu i zacząłem szukać automatu ATM.
Kilkakrotne próby podęcia gotówki spełzły na niczym. Żadna z maszyn ATM nie chciała mi wypłacić pieniędzy. Ale w Polsce też nie z każdego automatu udawało mi się wyjąć kasę. Trochę dziwne, że nie udało się to w tak wielkiej metropolii jak Mumbai, ale wtedy jeszcze się tym nie przejmowałem..
Kiedy wyładowaliśmy na Goa, sprawa okazała jeszcze trudniejsza. Co prawda szybko udało mi się odebrać walizkę, ale zmęczenie, upal, chaotyczna kolejka do medical i imigration officers, dziki tłum hustlerow taksówkowych coraz bardziej redukowały mój optymizm. A kiedy pytałem gdzie jest automat ATM na lotnisku, podawano mi sprzeczne informacje, a w końcu nie było go wcale. Każdy z kierowców niemal nachalnie chciał mnie wieźć przynajmniej 20 km. Chaos upał dokoła były nie do wytrzymania. W końcu udało mi się wytłumaczyć jednemu z driverów, że jeżeli nie uda mi się podjąć gotówki, nie będę miał już za co jechać dalej.
Kierowca zawiózł o kilku ATM-ów na głównej ulicy, ale żaden nie wypłacił mi kasy. Mocno już zaniepokojony, kazałem się wieźć do biura Western Union. Jednocześnie smsowałem do kolegów aby któryś szybko przysłał mi jakieś pieniądze. Niestety, koledzy do których się zgłosiłem o pomoc, widzieli tylko zabawną stronę mojej sytuacji. Odpowiadali żarcikami typu: po co się tak spieszysz, masz całe dwa miesiące, na pewno coś wymyślisz. Zupełnie nie doceniając powagi mojego położenia. Na szczęście brat stanął na wysokości zadania i obiecał wysłać mi pieniądze, ale dopiero za kilka godzin, gdyż właśnie był w podróży służbowej.
Do biura Western Union, gdzie chciałem spytać co jest potrzebne aby odebrać wysłane pieniądze wszedłem już rozjuszony. Zmagałem się z otwarciem szczelnych drzwi ciągnąc za sobą walizkę. Z plecaczkiem na plecach i netebookiem w ręku spowodowałem niezłe zamieszanie. Tymczasem kierowca naciskał aby go zwolnić, po czym jeszcze uparł się, żeby dać mi swój numer telefonu. Oczywiście nie miał pisaka, ani nawet kawałka papieru. Sięgając po długopis odstawiłem gdzieś netbooka tracąc go na chwilę z oczu. Kiedy wreszcie driver odjechał, już nie widziałem mojego netbooka. A w kieszonce jego futerału był mój paszport i karta kredytowa! Jedyne, co mi przyszło do głowy, to że zostawiłem to na fotelu taksówki.

Rany Boskie! Już pierwszego dnia podróży zostałem bez pieniędzy, straciłem paszport i kartę kredytową, a przed oczami stanęła mi wizja wyrabiania nowego dokumentu w odległej o ponad tysiąc kilometrów ambasadzie. No to niezły gips pomyślałem. Nie tak wyobrażałem sobie moje wakacje na Goa. Ciekawe, czy ktoś mógłby poczuć się dobrze w tej sytuacji? Westchnąłem tylko w kierunku kobiety z Western Union:
- O God! Now I have lost everything! My passport, my laptop and my credit card! A chwilę przedtem dowiedziałem się , że bo bez paszportu nie będę mógł odebrać pieniędzy...
Moja sytuacja przedstawiała się żałośnie, co oprócz zdziwienia, wyczytałem w oczach kobiety z Western Union. Zawstydzony chwyciłem walizkę i wyszedłem z biura. Ogłupiały i ociekający potem ruszyłem w kierunku Municipal Park, aby na ławeczce, wśród palm i drzew zebrać myśli, ochłonąć i przebrać się w coś przewiewniejszego. Przez chwilę starałem się otworzyć walizkę, ale kluczyki nie pasowały do zamków. Okazało się, że to nie była moja walizka!!!!

Początkowo chciałem iść na policje, aby oddać walizkę i zgłosić utratę paszportu, ale doszedłem do wniosku, że w tym biurokratycznie skomplikowanym kraju, mogą mnie jeszcze zamknąć, choćby na wszelki wypadek. Zrezygnowany zacząłem iść bezwiednie w stronę lotniska, szukając po drodze hotelu. Szedłem wśród tłumu przechodniów, przeraźliwie głośno trąbiących samochodów, riksz, krów i psów włóczących się po ulicy i skuterów, przeciskających się miedzy nimi jak stada much.
Wtem, podjechało do mnie dwóch hindusów na skuterku. Nie miałem pojęcia kim są, ale oni patrzyli na mnie tak, jakby mnie znali. Zadowoleni uśmiechali się szeroko. Co jest? -pomyślałem w złości, bo wyglądali jakby mieli do mnie jakiś interes.
Po kilku słowach powitania, jeden z nich wręczył mi futeralik w którym był notebook, paszport i karta kredytowa. To wydało mi się jeszcze bardziej nierealne, niż sam fakt, że mogłem to wszystko tak łatwo zgubić!
A jednak to nie był sen. Po moim wyjściu z biura Western Union, urzędnicy zauważyli mój notebook leżący za niewielkim przepierzeniem oddzielającym od siebie sąsiadujące biurka. Ścianka skutecznie zasłaniała oparty o nią laptopik i nikt go nie widział, kiedy go szukaliśmy. Dopiero, kiedy po moim wyjściu, wszyscy wrócili do swoich biurek, ktoś spostrzegł leżący za przepierzeniem futeralik. Wtedy dwóch kolesi wsiadło na skuterek i ruszyło na miasto chcąc mnie odnaleźć i oddać mi zgubę.

A więc sprawa paszportu rozwiązała się sama. Teraz pozostawało mi tylko zwrócić cudzą walizkę i odnaleźć moją. Miejscowym zwyczajem zatrzymałem pierwszy lepszy skuterek i pojechałem z walizką na lotnisko. Początkowo policjant nie chciał mnie wpuścić do budynku dworca. Domagał się boarding card, którą, doleciawszy wyrzuciłem. W końcu udało mi się przywołać pracowniczkę linii lotniczych. Ucieszyła się widząc srebrną walizkę, której już szukali. Zabrała ją i poszła po moją, ale długo nie wracała.
W końcu pokazała się ciągnąc za sobą niewielką czarną walizeczkę, zupełnie niepodobną do większej i srebrnej walizki, którą ściągnąłem z konwertora.
- Jak mogłeś pomylić te walizki? Spytała z niedowierzaniem. Mi też to wydało się dosyć dziwne, ale przypomniałem sobie, że tą czarną kupiłem zaledwie kilka godzin przed odlotem, gdyż moja srebrna z którą ostatnio podróżowałem, była nieco za duża na wyjazd do tropików. A tą nową, czarną widziałem tylko krótko przed odlotem. Potem, w czasie 30 godzinnej podróży bez snu zapomniałem, że mam właśnie taką.
Był jeszcze niewielki problem z odbiorem walizki, bo nie miałem już biletu ani karty pokładowej, ale dziewczynę zadowoliło, że do czarnej pasowały moje kluczyki. I znów, skuterkiem wróciłem do miasta sądząc, że znajdę tam jakiś niedrogi hotel, ale za nawet najbardziej zapchloną dziurę chcieli więcej niż miałem przy sobie.
Powoli robiło się ciemno. Pomyślałem, że może uda mi się dojść na jakąś plażę i tam spróbuję się przespać. Nie miałem jednak pojęcia, w którym kierunku się udać i włóczyłem się bezładnie po ulicach starając się ochłonąć i zastanawiając się jak mógłbym zabezpieczyć swoje rzeczy gdybym zasnął.

Nagle usłyszałem pytający głos przechodzącej obok kobiety:
- What is your problem? What are you looking for?
Obok mnie szła czterdziesto letnia kobieta o Chińsko-Mongolskich rysach. Mówiła łamaną angielszczyzną z dziwnym akcentem. Stanąłem zaskoczony. Obok niej szedł jeszcze młody chłopak, który przyglądał mi się ciekawie.
- Czego szukasz? Czy coś ci się stało? Spytała jeszcze raz idąc dalej. Nagle, w pewien sposób sytuacja wydała mi się zabawna.
- Sam nie wiem. Odpowiedziałem.
Popatrzyła na mnie zdziwiona, więc wyjaśniłem.
- Moja karta kredytowa nie działa i nie mam już na hotel. Mój brat wysłał mi pieniądze, ale biuro Western Western Union jest już zamknięte i dopiero jutro będę mógł je odebrać. A teraz idę i myślę, co dalej robić.
Popatrzyła na mnie z przejęciem i powiedziała:
- Słuchaj, ja mam pokój. Mieszkam tu niedaleko z bratem i jak chcesz możesz tam przenocować.
Myślałem, że ma pokój do wynajęcia, więc spytałem - ile?
Nie, nie musisz mi płacić. Ja nie jestem hinduską. Jestem z przesiedleńcem z Tybetu. My jesteśmy inni. Widzę, że masz problem i chcę ci pomóc, mówiła idąc dalej.
Przez chwilę sytuacja wydała mi się podejrzana. Nigdy bym się nie spodziewał, że w tym niezwykle ubogim kraju przypadkowo spotkana na ulicy kobieta zaproponuje nocleg nieznanemu męższczyźnie,
nawet nie chcąc za to pieniędzy.
- Wracam z pracy. Mam sklep, tu niedaleko, mój dom też niedaleko. Jak chcesz to możesz tam spać, ale
nie musisz mi płacić.
Byłem już tak wykończony, że było mi wszystko jedno. Mozolnie ruszyłem za nią, a ona widząc
moje zmęczenie chciała nawet pomóc mi ciągnąć za sobą walizeczkę.
Nie mając innego pomysłu, ruszyłem za nią. Kobieta mówiła nieskładnie o wierzeniach Tybetańczyków, o Dalaj Lamnie i była bardzo zdziwiona, że wiem o czym ona mówi.
Szliśmy dalej ulicą jeszcze kilka minut, po czym pożegnawszy młodego chłopaka, skręciła w nieoświetloną ścieżkę między krzewami. Cały czas mówiła coś do mnie, ale zmęczenie i niedokładność języka którym się posługiwała nie pozwalały mi wiele zrozumieć. Poza tym zastanawiałem się dokąd ona mnie prowadzi. Minęliśmy kilka niewielkich parterowych domów pomiędzy udekorowanymi lampionami drzewami. Mieszkańcy domów przyglądali się mi ciekawie. Kobieta wyjaśniła, że właśnie rozpoczęły się hinduskie święta, a po jutrze, wszyscy obchodzić będą Dzień Zmarłych.
W końcu, ze skąpo oświetlonej drogi skręciliśmy w wązki i ciemny zaułek.
- Ja tu mieszkam powiedziała kobieta otwierając kłódkę blokującą skobel do drzwi. Weszliśmy do ciemnej izby, w której oprócz telewizora nie było mebli. Tylko metalowa skrzynia na której leżały koce i cienki materacyk. Pod drugą ścianą stało stare, zniszczone, metalowe łóżko. Podłoga była z betonu, a w izbie nie było nawet okna. Ściany pomalowane na nieokreślony kolor w brudnej tonacji, a w rogach pajęczyny.
Za pokojem było pomieszczenie kuchenne z niewielką dwupalnikową maszynką a za nim „łazienką” z dziurą w podłodze służącą jako ustęp. Stała tam też wielka plastykowa beczka na wodę, wiadro i dzbanuszek do podmywania. W kategoriach europejskich był to slums, ale i tak byłem wdzięczny kobiecie, że wybawiła mnie z kłopotu. Kobieta, gestem namawiającym abym się rozgościł wskazała mi łóżko i zaczęła krzątać się po kuchni. Nagle drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł może 30 letni człowiek, spojrzał na mnie zdziwiony i odezwał się do kobiety tonem, który zabrzmiał jak pretensja, czy wymówka. Kobieta również odpowiedziała nieco podniesionym głosem, po czym chłopak włączył telewizor i zajął się oglądaniem meczu cricketa.
- To mój brat – powiedziała kobieta.
- Hello brother, powiedziałem aprobująco podając mu rękę.
Odpowiedział uściskiem dłoni, po czym powrócił do oglądania transmisji z meczu.
Kobieta spytała, czy jestem głodny, dodając, że zaraz przygotuje posiłek. Zaproponowałem, żeby pójść do restauracji. Chciałem się zrewanżować, a poza tym nie miałem ochoty próbować jej kuchni, ani siedzieć w pokoju z jej bratem, który nie mówił po angielsku i oglądać cricketa.

 

Po chwili namów przystała na moją propozycję. Wyszliśmy do lokalnej kuchni ”take away”, która składała się z dużej lady i paleniska, gdzie na rozgrzanym wózku kucharz przyrządził „fried rice doha style”. Upał już zelżał i zrobił się przyjemny wieczór. Zjedliśmy więc na zewnątrz, szczególnie, że chciałem opóźnić moment powrotu do izby.  W końcu jednak przyszedł czas, że trzeba było wrócić gdyż Pema musiała nakarmić brata. Kiedy wróciliśmy, brat był niezadowolony, bo strasznie długo czekał na jedzenie. Czułem się dość niezręcznie w całej tej sytuacji. Ale przecież musiałem gdzieś spać, a Pema zaryglowała już drzwi. Później próbowałem rozmawiałem jeszcze trochę z Pemą, aż w końcu zacząłem przysypiać.
I tak właściwie skończył się mój pierwszy dzień w Indiach, obfitujący w dość niecodzienne zdarzenia.
Jeszcze kilka godzin później załamało się pode mną stare łóżko, na którym zwykle sypiał brat Pemy i kontynuowaliśmy noc śpiąc obok siebie na podłodze.
Następny dzień zaczął się wcześnie, ale to będzie już tematem kolejnego opowiadania.