Publikacje odnalezione - Fonosfera nr 13/2000

Ostatni taki karnawał

Niezależna Fonografia Polska  

Tym, którzy wrócili ostatnio z berlińskiej Love Parade i myślą, że to co widzieli, przekracza wszystkie wyobrażenia, chciałbym odpowiedzieć słynnym zdaniem byłej Premier Wielkiej Brytanii, pani Margaret Thacher: „you ain't seen nothing yet..." (jeszcze nic nie widzieliście). I tak rzeczywiście jest, gdy zobaczymy największą w Europie imprezę uliczną, swoim rozmachem i witalnością porównywalną jedynie ze słynnym na cały świat karnawałem w Rio i tylko jemu ustępującą pod względem ilości osób uczestniczących w kilkudniowej zabawie. Mam nu myśli odbywający się od połowy lat pięćdziesiątych w londyńskiej dzielnicy Notting Hill festiwal calypso, steel drumów i tanecznych korowodów.

 Ostatni taki karnawał

Notting Hill było kiedyś niewielkim miasteczkiem, położonym na jednym ze wzgórz zachodniego Londynu. Dziś to już dzielnica, ale większość niskich białych domków utrzymana jest w charakterystycznej edwardiańskiej zabudowie.

Tradycyjnie, w ostatni długi weekend sierpnia, na obszarze przesuwający się nastu kilometrów, odbywa się tu impreza gromadząca ponad półtora miliona osób. Przez trzy dni ludzie przeciskają się po ulicach w tłoku, zupełnie jak w warszawskich tramwajach w godzinach szczytu, z tą „drobną" różnicą, że wszyscy są uśmiechnięci, oczarowani i porwani rytmami calypso.

Na tegoroczny karnawał wybrałem się z trójką znajomych, Papryką, Zimną i Rafałem, dla których ta zabawa była zupełną nowością. Nasze Mini (jak się okazało jeździła nim kiedyś Bjork) parkujemy na Linie Venice, tuż przy kanale, wzdłuż którego zacumowały bajecznie kolorowe mieszkalne barki, przypływające tu corocznie. Już z daleka słychać dźwięki gorących rytmów, niosących się po wodzie od strony Ladbrooke Grove, gdzie odbywa się karnawał. Droga wzdłuż kanału doprowadziła nas niemal do serca zabawy. Po schodkach wchodzimy na obszerny, porośnięty trawą placyk, na którym rozstawione są dziesiątki kramików z jedzeniem i piciem. Moi znajomi są wyraźnie oczarowani tym widokiem, a dziewczynom aż skrzą się oczy z zachwytu. Orkiestry steel drumów przemieszczają się ulicami na ruchomych platformach, ciągniętych przez ciężarówki. Za nimi przesuwają się kolorowe taneczne korowody, w nieprawdopodobnie wymyślnych i zachwycających kostiumach. Wokół platform i tancerzy (wszyscy w żółtych chustkach na głowach, w myśl zasady „każdy oglądający jest uczestnikiem", kłębią się tłumy oddającej się rytmowi publiczności. Tańczący przepychają się między sobą, uśmiechając się i ocierając o siebie, co dla chłodnych i body conscious Anglików jest rzeczą spotykaną chyba tylko tu i raz do roku. Po chwili ruszamy dalej, przeciskając się przez tłum w kierunku Portabello Road, najbardziej znanej tu ulicy. Tłok jest tak wielki, że policjanci na koniach muszą zatrzymać potok ludzi przesuwający się w tym samym co my kierunku. Przepuszczają tylko tych, którzy chcą dostać się do metra i odjechać.

Ostatni taki karnawał

Karnawał jest tradycyjną imprezą czarnych emigrantów karaibskich, która z upływem lat stawała się coraz większa i popularniejsza wśród białych mieszkańców Londynu. Karaibscy emigranci przybyli do Wielkiej Brytanii (głównie z Trynidadu, gdzie od dawna istniały silne tradycje zabaw ulicznych) jako tania siła robocza na początku lat 50-tych. Odczuwając naciski rasistowskie, złe warunki pracy i trudności mieszkaniowe, zaczęli organizować zabawy taneczne, jako najlepszy i tradycyjny dla nich sposób odreagowania poniżenia i stresu. Następnie dołączono do tego orkiestry steel drumów i zaczęto przebierać się w kostiumy. Stopniowo imprezy przenosiły się na ulice, zachęcając i wciągając do zabawy białych mieszkańców dzielnicy. W czasach kolonialnych, na Karaibach, czarnym niewolnikom zabraniano organizowania zabaw i tańców (z wyjątkiem tradycyjnego okresu karnawału chrześcijańskiego, sześć tygodni przed Wielkanocą, ale i wtedy ich rola ograniczała się do zabawiania swych właścicieli). Kiedy w 1833 zniesiono niewolnictwo, czarni mieszkańcy wyspy wyszli na ulice, aby tańcem, śpiewem i muzyką dać wyraz szczęścia z odzyskania wolności. Parodiowano czasy, gdy niewolnikom wolno było chodzić po ulicach tylko nocą i tylko w towarzystwie swojego pana. W okresie niewolnictwa znane były przypadki, że gdy czarni chcieli odwiedzić znajomych, jeden z nich (pewnie ten o najjaśniejszej karnacji i najbardziej zbliżony do europejskiej budowy ciała) malował się na biało i przebrany w europejskie ubrania, pozując na białego, przeprowadzał kolegów, unikając w ten sposób represji policyjnych.

Podczas swych pierwszych zabaw, nowowyzwoleni tworzyli kostiumy naśladujące zwierzęta, które miały uwidaczniać charakteru i wygląd dawnych oprawców. Parodie urastały do absurdalnych rozmiarów i dawały upust emocjom. Maskarada doprowadziła do powstania tradycji korowodów kostiumowych, które dziś, jako jedna z większych atrakcji, rozgrzewają atmosferę karnawału. Jej celem jest również wciągnięcie do zabawy dzieci i młodych, zainteresowanie ich kulturą i tradycją grup etnicznych poprzez taniec, sztukę i muzykę. Dlatego dziś bawią się tu wszyscy. Nawet policjanci na służbie często dają się ponieść zapraszającym urokom czarnoskórych tancerek, wtapiając się w tłum i weseląc do czasu, kiedy nie spocznie na nich czujne oko przełożonych.

Ostatni taki karnawał

Mijamy paradę kostiumową. Niektóre kukły imitują czarnych obywateli (w powiększeniu), a inne mają powykręcane diabelskie twarze z rogami. Wszyscy tańczą w rytmie calypso. Na uliczkach, którymi nie przesuwają się korowody, co kilka lub kilkanaście domów rozstawione są kolosalnej mocy sound systemy. DJ-e miksują i grają muzykę z płyt, tworząc własne selekcje Muzyki soca, reggae, jazzu, soulu, hip-hopu, fanky, techno i garage. Ci którzy przed swoją aparaturą zgromadzą największą ilość tancerzy są zwycięzcami tej konkurencki. Jest to niepisany pojedynek, ,bo przecież chodzi tylko o dobrą zabawę. Na innych ulicach, setki straganów serwuje gorące karaibskie przysmaki. Ryż, ryby, smażone warzywa, banany i stogi trzciny cukrowej sprzedawane są w ogromnych ilościach. Piwo w puszkach podaje się z wypełniony lodem pojemników na śmieci i marihuanę można niemal jawnie kupić w plastikowych torebkach. Spotykamy wielu kolesi wymachujących woreczkami z marihuaną i nielegalnie sprzedających alkohol. W powietrzu unoszą się dymy z palenisk i zapachy potraw przygotowanych na gorących patelniach co wzmaga apetyt (niektórzy zasilają w ten sposób rodzinne- budżety). Nawet policja przymyku oko na zupełnie jawnie raczących się dymem. Idziemy dalej, dochodząc do All Saints Road, która niegdyś stanowiła swoistą border line, czyli granicę, gdzie ścierały się siły policji z siłami swobodnych sprzedawców marihuany i haszyszu. Czasami bywało tu groźnie, aż w końcu policja zamontowała kamery TV, czyniąc z All. Saints Road cichą i opustoszałą uliczkę W sercu karaibskiego getta. Jednak dziś jest to chyba najbardziej zatłoczone miejsce w mieście.

Z jednego z wielu zainstalowanych tu potężnych systemów nagłaśniających płyną dźwięki dziwnej dla mnie muzyki, która jest chyba jakimś przebojem granym przez pirackie radiostacje bo dziesiątki młodych Murzyneczek z piskiem przeciska się w kierunku głośników. Nam jednak ta muzyka podoba się nieszczególnie, więc idziemy do baru, gdzie mamy spotkać pewego Murzyna, którego kiedyś uczyłem jak robić fajkę z jabłka. Obiecał, że przyniesie nam coś do palenia, ale się nie zjawił. Spotkaliśmy innego Murzyna, który oferuje nam torebkę marychy. Patrycja zbija cenę do połowy i zapalamy jointa. Od razu robi się weselej.

W oknach, na balkonach i na dachach siedzą ludzie wymachujący nogami. Gorąca impreza odbywa się również w mieszkaniach prywatnych. Porwani zabawą próbujemy wprosić się na jedną z nich, ale właściciele tłumaczą, że jest za dużo ludzi.

Zapraszają nas jacyś Jugosłowianie, ale nie podobają się dziewczynom, więc idziemy dalej. Dajemy ponieść się tłumowi w kierunku Ladbrooke  Grove, gdzie właśnie odbywa się przemarsz tanecznych korowodów. Do mnie dołącza się niezwykle giętka Murzyneczka. Tańczymy chwilę razem, po czym ona żegna mnie gestem uznania i biegnie za swoimi przyjaciółmi. Spotykamy grupę ludzi, tym razem poprzebieranych i pomalowanych jak kibice piłkarscy. Jest też wielu zmęczonych, ale nikt nie zwraca na nich uwagi. Zwłaszcza, że pojawia się ciężarówka z platformą, na szczycie której piękna dziewczyna tańczy w ekstazie, a towarzyszy jej rytmicznie wymachujący flagą czarnoskóry chłopak.  Największą atrakcję mają właśnie dzieci. To niesamowite zobaczyć małe dzieci, tańczące z takim wyczuciem rytmu i takim zapałem jak dorośli. Atmosfera na ulicy jest gorąca i przyjacielska. Wszyscy są dla siebie mili i wszyscy się do siebie uśmiechają. To właśnie jest naczelna myśl karnawału - integracja w tańcu i w muzyce. Nikną uprzedzenia rasowe i socjalne. Liczy się po prostu dobra zabawa.

Ostatni taki karnawał

Szkoda tylko, że pogoda nie dopisuje. Co chwila kropi deszcz, ale na szczęście nie jest zimno. Może właśnie dzięki deszczowi łatwiej przecisnąć się przez tłum. Zaczyna się ściemniać i dają się we znaki zmęczenie kilkugodzinnym spacerem i ściskiem. Kierujemy się do samochodu, ale policja konna znów wstrzymuje ruch pieszych, aby rozładować korek ciężarówek ciągnących platformy z orkiestrami steel drumów, sound systemów i tancerzy. Wreszcie, już porządnie zmęczeni, docieramy do kanału, pozostawiając za sobą rozbawiony tłum, zamierzający świętować do rana.

Niestety, żniwo karnawału okazało się tragiczne. Kogoś zabito nożem, ktoś został zaatakowany przez bandę wyrostków. Kilka osób odniosło rany bo runęła podłoga w mieszkaniu, do którego weszło zbyt wielu ludzi. Zawaliła się balustrada, o którą opierał się tłum i dwie kobiety przypłaciły to poważnymi obrażeniami kręgosłupa.

Entuzjaści festiwalu obawiają się, czy nie był to ostatni taki karnawał?

Policja, która coraz bardziej ogranicza swobodny ruch w dzielnicy, twierdzi, że imprezę należy przenieść do któregoś z parków, gdyż na otwartym terenie łatwiej byłoby pilnować porządku i kontrolować 1,5 milionowy tłum. Szkoda, bo największym urokiem karnawału jest to, że odbywa się na uliczkach uroczego Notting Hill i że poczucie wolności jest tu tradycją.

tekst i foto: Marek Potempski

współpraca: Edyta Gietka