Artykuł opublikowany w Jazz Forum.

Barwna, prawdziwa historia opisująca przygotowania do koncertów Bobby Mc'Ferina w Polsce

(historia prawdziwa)

 

An article published in a very respected jazzmagazine Jazz Forum.

It is a very coloufull and written in an extreemely picturesque language article by Marek Potempski about preparation and organization of Bob Mc'Ferin concert in Warsaw during "Jazz Jamboroe".

 

Mieszkałem wtedy w Londynie, w dwupoziomowym apartamencie z ogrodem na dachu. Był to penthouse ministra finansów Kataru, który zatrudnił mnie jako swojego londyńskiego szofera i administratora posia­dłości. Książę w Londynie bywał bardzo rzadko, mogłem więc dowolnie dysponować swoim czasem. Chętnie podjąłem wezwanie kolegów, organizujących festiwal Jazz Jam­boree '85. Praca przy Jamboree nie przyno­siła dochodu, ale wróżyła ciekawe przygody. Zaproponowano mi pilotowanie Bobby'ego McFerrina, który do Warszawy miał „wy­rwać" się na jeden wieczór z tygodniowych prób do wielkiego koncertu „Classical Jazz" w Grazu. Koncert miał odbyć się w ogromnej jaskini o niespotykanej akustyce i był kosztowną produkcją. Tymczasem ekolodzy zablokowali wejście do jaskini. Twierdzili, że koncert i jego przygotowanie zakłócą spo­kój żyjących tam nietoperzy, które właśnie szykowały się do zimowego snu. Aby usu­nąć ekologów, należało uzyskać nakaz sądo­wy, a to opóźniało produkcję.Austriacy wpadli w panikę i nie chcieli się zgodzić na­wet na tak krótki wyjazd Bobby'ego do Warszawy.

Wtedy postanowiono, że mam pojechać do Austrii z misją „porwania" McFerrina. Tuż przed moim wyjazdem Bo Johnson, producent Jamboree cisnął gromy na Austriaków:

- To nie fair! Nie mają prawa go zatrzy­mywać. Jak wszystko inne zawiedzie, złap go za rękaw i wciągnij do samolotu. Bo wrę­czył mi bilet do Wiednia i 250 dolarów na „ruchy", zapewniając, że za dwa dni przyleci po nas do Grazu wyczarterowana awionet-ka. W samolocie Austrian Airlines stewardessy rozdawały gazety. New York Times zamieścił wywiad z McFerrinem, którego au­torka pisała, że Bobby co chwilę nucił coś podczas rozmowy, wystukując dłońmi rytm o klatkę piersiową i szyję. Na niewielkim zdjęciu po raz pierwszy zobaczyłem zarys je­go postaci. Myślałem o tym, jak znaleźć jaskinię i jak rozpoznać Bobby'ega Na lotni­sku w Wiedniu wynająłem niewielki samo­chód. Było już ciemno, kiedy znalazłem się przed jaskinią. Dokoła góry, lasy i górskie chałupy. Wszedłem do najbliższego domu. W kuchni siedziała stara babinka. Poczęsto­wała mnie bułką z szynką i herbatą, a ja, w podzięce podarowałem jej znaczek festiwalu JJ. Były na nim ręce pianisty i ich cień na klawiaturze. Babcia spojrzała na znaczek i zawołała: Klawiren, och ja. Klawiren, ja, ja! Po czym włożyła kalosze i przywołując mnie ręką powiedziała: Komm, komm...

Ruszyliśmy w kierunku góry, gdzie na skraju lasu, przy ognisku, grzali się ochro­niarze. Babcia zawołała do nich przyjaźnie, a oni przepuścili nas bez problemu. Weszli­śmy do otworu w skale. Przed nami rozcią­gał się długi, słabo oświetlony korytarz. Po kilkuset metrach babcia skręciła do bocznej pieczary i przywołała mnie ruchem ręki. Oświetliwszy sklepienie latarką, wskazała zwisającego tam nietoperza. Jego snu nie przerwały ani światła z latarki, ani przygoto­wania do koncertu. Ruszyliśmy dalej, a ja zastanawiałem się kim jest moja uczynna przewodniczka. Nagle, przed nami, ukazała się otoczona roboczymi reflektorami sala. Zamykał ją nawis skalny, na którym uloko­wano chór i orkiestrę. W bocznych, mniej­szych nawisach, montowano reflektory. Na niewielkim skalnym podwyższeniu, pośrod­ku sali, umieszczony był pulpit nagłośnie­nia. Jaskinia była jakby przygotowana do koncertu przez naturę.

W naszym kierunku biegł czarnoskóry mężczyzna.

- Przepraszam, czy jesteś Bobby McFerrin? - spytałem.

- Nie - odpowiedział, a widząc moje zbite z tropu spojrzenie dodał: Nie, po prostu nie - i pobiegł dalej w kierunku skalnego otworu. Babcia doprowadziła mnie do grup­ki ludzi, stojącej w jednej z nisz. Byli to organizatorzy koncertu. Przedstawiłem się, mówiąc, że Bo Johnson z pewnością zapo­wiedział mój przyjazd. W kierownika festi­walu jakby piorun strzelił:

- Co?! Jamboree?! Tyle razy rozmawia­liśmy już na ten temat! Ta sprawa została już dawno przesądzona. Nie zgadzamy się. Nie rozumiem, po co pan tu przyjechał - zakończył i odwrócił się do nadchodzącego George'a Gruntza, promotora koncertu.

- A może pan Gruntz ma inną opinię? -spytałem, wykorzystując chwilową ciszę.

- Ja już nie mam opinii - odpowiedział Gruntz z rezygnacją. Poza tym nie wiem, jakie mógłby pan mieć nowe argumenty.

- Chodźmy, na dziś już koniec - dodał kierownik i wszyscy ruszyli do wyjścia.

Zacząłem rozmawiać nieco przyjaźniej z idącą obok mnie asystentką kierownika.

- Wspaniałe miejsce na koncert, ale co z ekologami?

- Już nie ma problemu. Dziś sąd podjął decyzję na naszą korzyść. Kilku ekologów blokuje jeszcze drugie wejście, ale usunięcie ich to tylko formalność.

- Świetnie, a my wciąż mamy problem. Bez McFerrina to nie ten sam festiwal. A przecież mógłby polecieć tylko na jedną noc. - A jeśli pogoda się zmieni i nie będzie mógł wrócić na czas? Co wtedy z naszym koncer­tem?

Zanim doszliśmy do wyjścia zapytałem jeszcze:

- Kim jest kobieta, która mnie tu przyprowadziła?

- To właścicielka jaskini. - odpowiedziała.

Na zwalonym pniu, przed jaskinią, sie­dział Bobby McFerrin z dziewczyną. Tym razem nie miałem wątpliwości.

- Cześć Bobby, jestem Marek. Przywożę pozdrowienia z Warszawy. Wszystko goto­we do Jamboree, czekamy tylko na ciebie. Przyjechałem spróbować nakłonić cię do wyjazdu.

- Spróbować?- Tak. W końcu to tylko twoja decyzja. Wszystko zależy od ciebie.

W tym momencie Bobby zaczął śpie­wać, wystukując dłońmi rytm w klatkę pier­siową i szyję... Patrzyłem i słuchałem zauro­czony. Po chwili z jaskini wyszła grupka mu­zyków, a wśród nich Sheila Jordan i czarny puzonista, którego wcześniej zaczepiłem w jaskini.

- Czy wszystko w porządku Bobby? -spytała Sheila.

- Tak. To jest Marek z Warszawy -przedstawił mnie Bobby.

Wszyscy poszliśmy w stronę parkingu.

- Gdzie mieszkasz? - spytał mnie Bobby.

- Jeszcze nie wiem, ale na pewno coś znajdę.

- My jedziemy na kolację. Potem chcę wziąć gorącą kąpiel i położyć się wcześnie. Dziś nie robimy imprezy - zakończył Bobby nie zapraszająco.

- O.K., więc do widzenia. Na pewno spotkamy się jutro.

Wsiadłem do samochodu, ale widząc, że grupka z McFerrinem jeszcze tam stoi, ru­szyłem powoli w ich kierunku.

 

- Czy to ty, Marek? - usłyszałem głos Bobby'ego.

- Tak to ja - odpowiedziałem zatrzymu­jąc samochód.

- Czy jadłeś już kolację?

- Jeszcze nie.

- Jeśli chcesz, możesz jechać z nami. Obok naszego domu jest Gasthouse, gdzie pewnie mają wolne pokoje.

Siedzieliśmy przy okrągłym stole: Bob-by, Sheila, puzonista, dwie wpatrzone w Bobby'ego dziewczyny, Mario i ja. Rozma­wialiśmy o wszystkim po trochu. Linie lotni­cze zgubiły bagaż McFerrina. Miał więc tyl­ko lekkie ubranie, w którym wyjechał z San Francisco. W jaskini jest wilgotno i zimno, więc Bobby nie czuł się najlepiej. Częstowa­liśmy się nawzajem swoimi potrawami, a Bobby zjadł część moich lodów. Puzonista narzekał na LOT i na organizację festiwalu, sugerując, że lepiej nigdzie nie jechać, a Bobby uchylał się od podjęcia decyzji, jakby jeszcze na coś czekając.

Nagle wezwano mnie do telefonu.

Dzwonił Bo Johnson z Warszawy. On zawsze wiedział jak i gdzie każdego znaleźć.

- Co słychać? Jakie są szansę, że McFer-rin przyleci do Warszawy?

- Na razie trudno powiedzieć. Jemy ko­lację i dopiero się poznajemy - odpowie­działem.

- Ile procent, że przyjedzie? - nie dawał za wygraną Bo.

- Pięćdziesiąt. To było wszystko, co mo­głem powiedzieć.

Następnego dnia do jaskini dotarłem do­piero wieczorem. Próba właśnie się skończy­ła. Wszyscy bezradnie patrzyli na siedzącego w kucki McFerrina.

- Co się stało? - spytałem.

- Bobby ma skurcze w nogach i nie mo­że chodzić - odpowiedziała Sheila.

- To co zrobimy? - spytałem rozglądając się dookoła. Mój wzrok padł na niewielki dwukołowy wózek do wożenia skrzynek i kabli. Zobaczyłem, że Bobby patrzy na mnie wyczekująco.

- Wsiadaj - powiedziałem, zastanawia­jąc się, jak Bobby potraktuje propozycję, a on jednym zgrabnym susem usadowił się na wózku. Zacząłem pchać wózek do przodu, a kiedy oddaliliśmy się od całego towarzystwa Bobby zaczął gwizdać wesoło.

- Jeśli ci ciężko, mogę już zejść - rzekł.

- Nie, w porządku, nie jestem zmęczony - skłamałem. Kiedyś pracowałem jako ro-adie i mam wprawę w targaniu ciężarów.

- Skoro tak mówisz... - i Bobby powró­cił do gwizdania.

Kiedy wyjechaliśmy z jaskini, posadzi­łem go na pieńku i poszedłem po samochód. Pomogłem mu wsiąść i zdecydowaliśmy, że jedziemy na kolację. Zauważyłem, że wszystkiemu dyskretnie przypatruje się Geo-rge Gruntz.

Znów siedzieliśmy przy stole. Tym ra­zem było nas chyba z dziesięć osób. Było przyjemniej i radośniej niż wczoraj. Kiedy czekaliśmy na kelnera, jedna z dziewcząt spytała:

- Zgadnij, Bobby, ile jest już much w moim pokoju?

- O rany - pomyślałem - chyba nie bę­dziesz liczyć much zamiast lecieć na koncert do Warszawy. Spojrzeliśmy na siebie i po­czułem, że Bobby myślał podobnie. Gospodyni przyniosła zupę. Bobby wstał i podsunął mi wazę: Proszę, Marek, nalej so­bie. Uznałem, że jest to odpowiedni moment aby zapytać:

Co z wyjazdem do Warszawy, Bobby? - Jak to co? Lecimy! - odpowiedział bez wa­hania.

Przełknąłem kilka łyżek zbierając myśli i poszedłem zadzwonić do Bo Johnsona.

- Jak się masz, Bo? - spytałem wesoło.

- O.K. - odpowiedział strapiony. - Przy­ślemy „posiłki", żeby ci pomóc namówić Bobby'ego.

- To niepotrzebne! Lecimy jutro w połu­dnie. Tylko przyślijcie ten cholerny samolot!

- Jak tego dokonałeś?!

- Zwyczajnie, wywiozłem go na tacz­kach z jaskini. Usłyszałem krótki śmiech, po czym poważniejszym głosem pytanie.

- Ale czy to pewna wiadomość? Może to tylko tak w żartach?

- Myślę, że jest poważnym facetem i w tych sprawach nie żartuje - odparłem po chwili.

- Czy wiesz, że Austriacy zgodzili się go wypuścić, jeśli zdeponujemy 100.000 dola­rów kaucji w Instytucie Kultury Austriackiej na wypadek, gdyby Bobby nie wrócił?

- Nic nie słyszałem o kaucji...

- Nieważne. Powiedzcie im, że zapłaci­cie. To może uśpić ich czujność, gdyby chcieli przeszkadzać nam w odlocie. Wróciłem do stołu, ale wolałem nie poruszać tematu kaucji. Bobby też o niej nie wspo­mniał. Reszta wieczoru upłynęła w miłym nastroju i wyglądało na to, że niedyspozycja Bobby'ego znikła jak ręką odjął. Po kolacji odwiozłem muzyków do ich Gasthousu.

- Nie ma światła dla czarnuchów - skwi­tował brak oświetlenia na ganku puzonista.

Takie już miał poczucie humoru.

Po śniadaniu, pojechałem po Bobby'ego. Nie był już tak zrelaksowany jak poprzednie­go wieczoru. Przywitaliśmy się bez serdecz­ności.

- Jedziemy? - spytałem.

- Oczywiście. Czekamy tylko na Mario.

Mario pojawił się po chwili. Powiedział coś o kaucji, ale Bobby już wsiadał do samo­chodu.

- Gdyby ktoś pytał, dlaczego Bobby'ego ^ie ma na próbie, powiedzcie, że zabrałem 10 do lekarza - rzuciłem w stronę żegnającej

-as grupki.

Do przylotu samolotu zostało już tylko tilka minut. Jechaliśmy szybko, a Bobby na­śladował dźwięki silnika, zmiany biegów i stukot kół o złączenia płyt nawierzchni. Przy

-ejściu na lotnisko wpadłem na pilotów wy-:zarterowanej od LOT-u awionetki. Właśnie wybierali się do miasta po zakupy.

- Nigdzie nie idźcie panowie, musimy zaraz lecieć - zakomunikowałem.

Wszystko szło zadziwiająco składnie i szybko. Przeszliśmy korytarzem do małej salki odlotów.

- Jak stary jest wasz samolot? - spytała pilotów Linda, menedżerka Bobby'ego.

- Wcale nie jest stary. Jeden silnik jest zupełnie nowy - odpowiedział kapitan.

- Czy drugi w ogóle działa? - zażartował Bobby.

Telefon na ścianie zadzwonił w momen­cie, kiedy urzędnik stemplował nasze pasz­porty.

- Ja, ja - powiedział patrząc na mnie i podał mi słuchawkę. Dzwonił Bo Johnson z Warszawy.

- Bo?! Jak nas tu znalazłeś?!

- Mam swoje sposoby - powiedział we­soło. Chciałem się tylko dowiedzieć, czy wszystko w porządku?

- Tak! - wykrzyczałem do słuchawki. -Mieliśmy już iść do samolotu, ale wstrzymał nas twój telefon!

- Miłego lotu, czekamy na was w War­szawie - zakończył rozmowę.

Niewielki dwusilnikowy Piper prezento­wał się sympatycznie. W środku przypomi­nał trochę limuzynę, tyle że był nieco węż­szy. Zaczęliśmy kołować na start.

- Panowie, spadajmy stąd szybko, bo za nie­go jest 100.000 dolarów kaucji i jeszcze ktoś nas zatrzyma - nie wytrzymałem.

- Już lecimy, tylko dadzą nam pozwolenie na start - odpowiedział równie podniecony pi­lot.

- You arę a great mań, Bobby - powie­działem, gdy unosiliśmy się już w powietrzu.

- Can you believe it, Bobby? - pytała wyraźnie zadowolona Linda.

Widoczność była wspaniała. Piloci czę­stowali nas kanapkami i piwem. Byli zado­woleni, że nasz samolocik puszczono prostą drogą do Warszawy.

Bobby rozmawiał z Lindą. Byli urażeni wysokością kaucji.

- Tylko sto tysięcy? - śmiała się Linda. -To bezczelność!

Było już ciemno, kiedy wylądowaliśmy w Warszawie. Na hali czekała na nas ekipa TV. Pytali o kaucję, ale Bobby udawał, że o niczym nie wie. Skrzypiący mercedes zabrał

 

nas do hotelu Yictoria. Wkrótce znów spo­tkaliśmy się znów przy kolacji. Bobby McFerrin, Joe Zawinul, Urszula Dudziak, Shirley Carroll Conover i jeszcze kilku zna­nych muzyków. Towarzystwo jak w Nowym Jorku w ciągle jeszcze komunistycznej War­szawie. Bobby rozmawiał z Zawinulem o ich nowej płycie, a ja opowiadałem o jaskini, nietoperzach i naszej podróży. Po kolacji wszyscy pojechaliśmy do Sali Kongresowej na koncert, który doprowadził publiczność

do ekstazy i został nagrodzony długą stojącą owacją. Bobby, pełen energii, w niczym nie przypominał zamyślonego faceta, którego poznałem w Grazu dwa dni temu. Wstąpił w niego wesoły duszek, przybiliśmy piątkę i ruszyliśmy w miasto pożyczonym Wartbur­giem, którego silnik wydawał dźwięki trudne do naśladowania nawet dla Bobby'ego.

Następnego dnia odwoziliśmy go na Okę­cie. Podobno organizatorzy koncertu w jaski­ni starali się wstrzymać wczorajszy występ. Jako powód podali, że ukradliśmy im artystę. Musieliśmy nieźle zaleźć im za skórę.

Do Grazu mieliśmy lecieć razem, aby Bobby nie stawiał samotnie czoła tamtej­szym organizatorom. Tymczasem okazało się, że mam lecieć do Paryża po Keitha Jar-retta. Bobby musiał więc wracać sam. Wysłałem telex do Grazu, żeby przyjechali po niego na tamtejsze lotnisko. Podpisałem się „special agent", co wtedy wydawało mi się dobrym dowcipem. W kilkanaście minut po starcie z Okęcia, w Piperze rozleciał się ten drugi silnik, a odłamek metalu wybił dziurę w skrzydle samolotu, cudem omijając prze­wody paliwowe. Bobby nie był świadomy awarii, gdyż zasnął natychmiast po starcie.

Obudził się dopiero na ziemi, nie wiedząc dlaczego znów jest na ziemi. Piloci musieli pokazać mu uszkodzone skrzydło, aby zro-zumiał,że lądowali awaryjnie. Do Grazu od­leciał kilka godzin później samolotem rejso­wym.

Tydzień później byłem na festiwalu jaz­zowym w Berlinie. Odbywał się w gmachu Filharmonii Berlińskiej, żelbetowej budowli o przedziwnym, niezrozumiałym kształcie. Byłem tam po raz pierwszy, choć zawsze, kiedy widziałem ją z zewnątrz, zastanawia­łem się. czym kierował się architekt, nadając jej tak dziwną formę. Okazało się, że sala do złudzenia przypomina kształt jaskini pod Grazem. Producentem Jazzfest Berlin był George Gruntz. z którym spotkania nieco się obawiałem. Tymczasem przyjął mnie z otwartymi ramionami, wołając: „My agent, my special agent", po czym dodał, że wy­jazd na Jamboree był dla Bobby'ego najlep­szym lekarstwem.

McFerrina, po raz drugi spotkałem po 16 latach. Byłem wtedy bezrobotnym od prawie roku facetem mieszkającym w kawalerce u dziewczyny i nie miałem nawet 5 złotych, kiedy zjawiłem się na Okęciu aby przywitać Bobby'ego. Byłem ciekawy, ile może pamiętać z kilkudniowego epizodu, który zdarzył się 16 lat temu w jego ciągłej podróży. Przecież nie mógł pamiętać jak wyglądam.

Cześć Bobby, jestem Marek, miło cię znów zobaczyć. Uśmiechnął się, ale tak jak wtedy, sprawił wrażenie chłodnego. Wszy­scy byli bardzo zmęczeni po nocnym kon­cercie w San Sebastian i całodziennym locie z dwoma przesiadkami. Szliśmy w kierunku czekającego na zespół autobusiku. Spytałem go, czy pamięta swój poprzedni pobyt w Warszawie.

Pamiętam go bardzo dobrze - odpowie­dział kładąc się na tylnym fotelu. Czekali­śmy na Linde, która załatwiała sprawę zgu­bionego bagażu. Kiedy nadeszła powitała mnie bardzo serdecznie wspominając nasz wspólny lot. Omar Hakim zaczął rozmowę o hinduskim jedzeniu i spytał czy mamy tu hinduskie restauracje. - mogę zaprowadzić was do jednej. Miły spacer z waszego hote­lu. Omar i Bobby chętnie przystali. Było za­bawnie iść z nimi Krakowskim Przedmie­ściem. Dokoła mnóstwo ludzi na wieczór-

nym spacerze. Myślę, że wielu rozpoznawa­ło sławy światowego jazzu mijające pomnik Mickiewicza. Bobby spytał jak wielu miesz­ka tu Afrykańczyków. Akurat przechodzili­śmy koło ogródka piwnego, gdzie na scenie dwóch czarnoskórych kolesi robiło próbę mikrofonu.

Raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy... rozlega­ło się z głośników, a my roześmialiśmy się jednocześnie.

W restauracji Bobby i Omar cały czas śpiewali swoje ulubione hity Tamla Motown z końca lat 60., których co rano słucha cór­ka Bobby'ego. Mieszaliśmy nasze potrawy, a Bobby zapłacił rachunek. Następnego dnia też spotkałem Bobby'ego. Właśnie zbliża­łem się do Bristolu, kiedy wyszedł Bobby wyspany i uśmiechnięty. Ruszyliśmy na Sta­rówkę i Nowe Miasto. Bobby szukał kata-kumb w kościołach (pewnie chciał trochę pośpiewać). W jednym z nich czytał biblię, którą nosił ze sobą. Potem posiedzieliśmy jeszcze chwilę pod kolumną Zygmunta roz­mawiając o naszych rodzinach. Zaintereso­wał go kształt filara mostu Świętokrzyskie­go. Pokazałem mu jeszcze kościół Św. An­ny, zanim przed koncertem wrócił do hotelu.

Marek Potempski